Ks. Walenty Gdeczyk (1862 - 1890)

Ks. Walenty Gdeczyk, mansjonarz przy kościele św. Wojciecha. Trzydniowa choroba jakoby nagle wyrwała go z grona rodziny, kochających współbraci i przyjaciół, szanujących znajomych i przywiązanych wielce parafian św. Wojciechowskich. Żaden, ktokolwiek słyszał o chorobie niebezpiecznej, nie mógł się pogodzić z myślą aby go śmierć teraz już zabrać miała. Ale Bóg Najwyższy mimo modlitw gorących przeznaczył mu już odpoczynek wieczny. Gdy ks. Walenty miał zaledwie 2 lata, ojciec jego, nauczyciel w Jaskułkach w parafii granowskiej dekanatu grodziskiego, rozstał się z tym światem, zostawiając wdowę z 8 dziećmi. Najstarszy syn Stanisław - obecnie czcigodny ks. radca w Gnieźnie, był wówczas bliskim egzaminu dojrzałości i jedynym doradcą dla matki stroskanej. Ks. Stanisław otrzymawszy kapłańskie święcenie stał się opiekunem całej rodziny. Za jego staraniem i przy błogosławieństwie Bożym dziś każde z rodzeństwa ma odpowiednie stanowisko. Nieboszczyk ks. Walenty widział też zawsze w ks. bracie drugiego ojca swego i dla niego chował uczucia prawdziwie dziecięcego przywiązania i wdzięczności. Nauki gimnazjalne odbywał ks. Walenty w Gnieźnie, gdzie w r. 1883 złożył egzamin dojrzałości. Po czteroletnich studiach teologicznych, częścią w Wyrzburgu bawarskim, częścią w Gnieźnie, gdy seminarium praktyczne w r. 1886 za rządów pasterskich ks. Arcybiskupa Dindera na nowo otwartym zostało, otrzymał z rąk tegoż Arcypasterza święcenie kapłańskie dnia 20 sierpnia 1887. Już w czasie studiów, a osobliwie przy święceniach tak był wątłego zdrowia, że w Kołobrzegu szukać musiał poratunku - jako i później co rok pokrzepiał zdrowie u wód, w zeszłym roku w Reinerz. Otrzymawszy od wysokiej władzy powołanie na mansjonarza u św. Wojciecha w Poznaniu , z całym młodzieńczym zapałem i gorliwością młodego kapłana spełniał liczne obowiązki stanowiska swego. Nigdy nie narzekał na trudy pracy, nigdy ani na chwilkę nie ostygł pierwotny zapał, a jeżeli narzekał, to narzekał nieraz z żalem, że słabe siły nie pozwalają mu, oprócz obowiązków parafialnych, oddawać innym kościołom posługi. Ta sumienność w wypełniania obowiązków zjednała mu tak u przełożonych uznanie, jak u parafian przywiązanie i miłość. Szczególniejszy miał dar pozyskiwania i przywiązywania do siebie osób, które go choć krótko miały sposobność poznać, wszędzie miał przyjaciół, nieprzyjaciela żadnego. Gdy się wieść o chorobie jego rozniosła, widziałeś całe gromadki luda, jak zakłopotane zanosiły modlitwy swoje w kościele do Pana Boga, zamawiały Msze św. o zdrowie jego i długo wystawały przed domem chorego, troskliwie się wypytując o jego zdrowie. Bóg Najwyższy nie pozwolił, aby długo choroba go męczyła. Przyjął z największą przytomnością i pobożnością Sakramenta Św., pożegnał się z wszystkimi, świadomy, że go Pan Jezus do siebie woła. "Nie żałujcie mnie Panu Jezusowi", powtarzał. Skończył po trzydniowym cierpieniu śmiercią sprawiedliwych, otoczony rodziną, w obecności opiekuna swego księdza brata i miejscowych kapłanów. Umarł za rychło dla swoich, którzy nie długo się szczycili, że mają dwóch kapłanów w rodzinie, za rychło i dla Kościoła, bo niespełna trzy lata służył Kościołowi, a gorliwość jego rokowała, że w ciągu życia dłuższego wielkie odda usługi, ale nie za rychło dla Boga. Bóg osądził go, że jest dojrzałym kłosem dla gumna niebieskiego, godnym korony żywota.