Ks. Marcin Włodarski (1838 - 1881)

Ksiądz Marcin Włodarski urodził się z poczciwych włościan we wsi Chojnie, w parafii golejewskiej, w dekanacie jutrosińskim, w powiecie krobskim 1838 r. Nauki gimnazjalne pobierał w Lesznie, a w roku 1860 wstąpił do seminarium duchownego w Poznaniu; wyświęcony na kapłana w Gnieźnie 1864 roku. Jako wikariusz pracował w Kamionnie, a w końcu w Mroczy, skąd w r. 1871 przybył w nasze strony, otrzymawszy prezentę na probostwo w Radomicku, w dekanacie śmigielskim. Tutaj zajaśniał gorliwością iście apostolską; nie wymawiał się od żadnych posług duchownych, na każde zawołanie sąsiednich konfratrów chętnie spieszył z pomocą, czy to w konfesjonale, czy to na kazalnicy. Osierocona parafia w Morkowie przez wiele lat siała pod jego zarządem. Dla parafian zaś swoich prawdziwym był ojcem i opiekunem i całą duszą starał się o ich dobro duchowe i materialne. W obecnej walce kulturnej nie zachwiał się ani na chwilę w wierności ku Kościołowi świętemu. Sztrofy, Massenbachiady dotkliwe ciosy mu zadawały w jego lichych dochodach z beneficjum, ale nie ugięty zahartowanego ducha kapłańskiego; wszelkie zaś namowy i kuszenia pewnych osób z pogardą oddalał. Jak gorliwym był kapłanom i pasterzem, tak gorącym był Polakiem. Miły, skromny w pożyciu z ludźmi, chętnie był widziany i powszechnie lubiany. Umarł w obcej parafii na rękach swego przyjaciela, ks. Stanisława Gieburowskiego, proboszcza z Górki Duchownej, w Brodach na probostwie u ks. Łukasza Gieburowskiego, do którego przybył na słuchanie spowiedzi wielkanocnej. Wyjechał z Radomicka zdrów w poniedziałek, we wtorek zdrów i wesół spać się położył, w środę nad ranem około godziny 4 przebudził się - zaczął kaszleć, zasłabł i po kwadransie już nie żył; zaledwie konfratrzy zdążyli dać mu absolucję i oleje św. Było to dnia 30 marca -dziwny przypadek - ten sam dzień i ta sama godzina, w której przed czteroma laty zmarł ksiądz dziekan Theinert z Goniembic. Obecni konfratrzy sprowadzili lekarza, aby się przekonać, czy jeszcze żyje, lecz tenże niestety poświadczył, że rzeczywiście nie żyje, a śmierć miała nastąpić w skutek pęknięcia arterii sercowej. Pogrzeb odbył się z wielką solennością na sam przód w Brodach, a potem w Radomicku, i tutaj najwyraźniej się pokazało, jaką miłość i szacunek zjednać sobie potrafił nieboszczyk. Gdy ciało z Bród do Radomicka, a więc w przestrzeni 10 mil, wieziono, wszędzie lud nabożnie klękał i modlił się, a parafianie jego nie mogli się doczekać przybycia ciała; wyszli tłumnie na spotkanie i we wsi Czacz, o milę odległej od Radomicka, zobaczyli trumnę swego kochanego pasterza. Scena ta była rozdzierająca serca przytomnych widzów: krzyk, płacz, rzucanie się na trumnę i całowanie jej było bez granic; wśród rzewnego łkania przywieziono ciało na probostwo w Radomicku w piątek późno już w nocy, gdzie je wystawiono na widok publiczny parafian, którzy, otworzywszy trumnę, przez cały dzień następny po raz ostatni nasycić się chcieli widokiem zmarłego swego pasterza. W sobotę dnia 2 kwietnia wieczorem wprowadzono ciało do kościoła. Któż tu może opisać tę rzewną chwilę przy zamykaniu trumny? Lud cisnął się do zmarłego i całował martwe ręce, a kto nie mógł się dostać do rąk, to przynajmniej szaty jego kapłańskie do ust przytykał; płacz ogólny nastąpił z nadmiaru rozrzewnienia, płakało duchowieństwo, płakała głośno rodzina zmarłego, wśród której widziano strapionego ojca, staruszka już posiwiałego. Ks. Gieburowski w asystencji kilku księży kondekanalnych wprowadził ciało swego przyjaciela i sąsiada do kościoła, a kapłan, przemawiający do ludu wśród głośnego łkania, przedstawił stratę, jaką poniosła przez jego śmierć cała okolica. W poniedziałek dnia 4 kwietnia odprawiły się wigilie przez licznie zebrane duchowieństwo z rozmaitych dekanatów, i niezawodnie udział byłby jeszcze liczniejszy, gdyby w tym dniu nie odprawiał się wiec polski w Poznaniu. Trzy razy przemawiano jeszcze nad trumną, dwa razy w kościele, raz po polsku i raz po niemiecku, a nad grobom pożegnał w rzewny sposób ksiądz Gieburowski swogo przyjaciela. Udział osób świeckich był nadspodziewanie liczny. Z dziedziców z okolicy widziałem Cioromskiego z Goniembic, panią hrabinę Dąmbską z Żakowa, pannę Melanię Stablewską dziedziczkę Wilkowa, i obywateli z Leszna i Śmigla, gospodarzy polskich i niemieckich z sąsiednich parafii.