Ks. Ludwik Jarosz (1872 - 1933)

Ks. Ludwik Jarosz pozostawił po sobie jasną pamięć. Parafia solecka straciła gorliwego pasterza, a dekanat średzki prawego, dobrego konfratra. Urodził się w Pobiedziskach roku 1872. Ojciec jego był pocztmistrzem. Dom rodziców był ceniony w mieście i znany z pobożności. Często w nim przebywał ówczesny świątobliwy proboszcz pobiedziski Ks. Rudal. Do gimnazjum uczęszczał w Gnieźnie. Z powodu przekonań patriotycznych musiał przerwać studia gimnazjalne. Idąc za głosem powołania i radą swego proboszcza, udał się na studia do Rzymu. Mieszkając dwa lata w Kolegium Polskiem (razem z późniejszym Kardynałem Prymasem Ks. Dalborem) jako kleryk wzorowy i pilny słuchał prawa. Gdy ks. Arcybiskup Stablewski podczas bytności swej w Rzymie poznał i polubił młodego kleryka, radził mu, by się starał o maturę gimnazjalną i wrócił do diecezji. Ks. Ludwik spełnił życzenia Prymasa i po uzyskaniu matury na Pomorzu wstąpił do Seminarium Duchownego w Poznaniu. Dnia 4 grudnia 1898 r. otrzymał z rąk ks. Arcybiskupa Stablewskiego święcenia kapłańskie. Po krótkim pobycie w Łopiennie, gdzie był wielką pomocą schorzałego proboszcza ks. Stryjakowskiego, objął wikariat w Bydgoszczy. Tutaj okazały się w całej pełni jego gorliwość, niezwykła pracowitość i zapał kapłański. Z całym poświęceniem pracuje w kościele i na niwie społecznej. Umysł jego obejmuje szeroki zakres pracy. Zajmuje się z zapałem Towarzystwem Robotników, Czeladzi Katolickiej i dziećmi, które w zniemczonej wówczas Bydgoszczy uczy języka polskiego. Po dwóch latach natężonej pracy, żegnany z żalem przez wszystkie towarzystwa, zostaje wikariuszem w Koźminie a później, po śmierci zacnego dziekana ks. Ołyńskiego, administratorem wielkiej parafii. W Koźminie rozwija i rozszerza swą pracę, zwłaszcza w towarzystwie Robotników, Rzemieślników i Młodzieży. Buduje wikariat, salę parafialną, zakłada bibliotekę parafialną. Działa na każdym polu, nie zważa na żadne trudności, gdy chodzi o dobro dusz i obronę ducha polskiego, naraża się władzom zaborczym, które mu grożą i liczne skargi na niego zanoszą do Władzy Duchownej. Jest karany grzywną pieniężną i otrzymuje od ówczesnego naczelnika powiatu uroczyste zapewnienie "że nigdy nie uzyska zatwierdzenia władzy świeckiej na probostwo". A przecież żadna groźba nie łamie jego ducha, nie gasi płomiennego zapału. Gdy probostwo w Koźminie objął kapelan ks. Arcybiskupa, ks. prałat Łukomski, Władza Duchowna w uznaniu jego pracy i gorliwości kapłańskiej powierzyła mu probostwo w Tarnowie Podgórnem. Tutaj działa zbożnie blisko 23 lata. Pracuje dalej na ulubionej niwie społecznej, zakłada Towarzystwo Robotników, Młodzieży Męskiej i Żeńskiej, Kobiet Pracujących, tworzy jedyny w swoim rodzaju ogród ludowy, parafialny, buduje dom św. Józefa jako salę parafialną, zamienia opuszczony cmentarz w park, zakłada ogród proboszczowski, dobudowuje do szczupłego kościoła kaplicę, wystawia swoim sumptem piękną figurę Serca Jezusowego, Ile to własnych pieniędzy włożył w te prace! Warto podkreślić jego działalność charytatywną w czasie wojny światowej. Z jakim to trudem i wysiłkiem sprowadzał dla żon wojaków, wdów i dzieci żywność i opał. Trudno wyliczyć w krótkim wspomnieniu wszystko, co zdziałał niezmordowany pracownik boży w Tarnowie. Po 23 latach przechodzi do Solca, gdzie z tą samą niespożytą energią zabiera się do pracy na nowym stanowisku. Kościołowi, plebanii daje wspaniałe ogrodzenie, upiększa ogród, gorące serce poświęca młodzieży. Widząc, że z granic rozległej parafii starcy i dzieci niezmiernie rzadko przychodzą do kościoła, urządza nabożeństwo w niedziele w szkołach w Krzykosach, Witowie i Sulęcinku i jeździ regularnie ze Mszą św. na krańce parafii. Zaiste - dowód to gorącego, kapłańskiego serca. Przez wszystkie lata pracy kapłańskiej ani razu nie prosił o urlop wypoczynkowy, stał czujnie i niezłomnie na straży - prawdziwy miles Christi. Był w nim wielki hart ducha i była silna wola. Nie znał fałszu i obłudy. Budował wszystkich swym skromnym życiem domowym i szczytnym pojmowaniem obowiązków. Posiadał przy tym wielkie zdolności organizatorskie. Gdy przyszła długa, ciężka choroba, nie narzekał. Umierał ze spokojem, poddany woli Pana życia i śmierci. Zawsze skromny, nie szukał nigdy uznania i taniej popularności. Przed śmiercią kilka razy wyraził życzenie, by nie wygłaszano przy jego trumnie żadnej mowy pogrzebowej. Umarł w zakładzie Sióstr Miłosierdzia w Środzie 12 grudnia. Spoczywa na cmentarzu w Solcu u stóp krzyża cmentarnego. Bardzo liczny udział w pogrzebie duchowieństwa, także z sąsiedzkiego dekanatu, i wiernych był dowodem przywiązania i głębokiej czci dla ks. Ludwika Jarosza.