Ks. Jan Kalisz (? - 1878)

W środę dnia 16 maja 1878 o 11 przed południem, spokojnie zasnął snem wiecznym ks. Jan Kalisz. Zaczął nie domagać, a w ostatnich kilku miesiącach, nogi wypowiedziały mu zupełnie służbę, iż progu demu przestąpić nie mógł. Choć wieku dożył pięknego, bo 76 lat liczył - jednak modły szły do Boga za nim, aby Pan Bóg jeszcze przedłużył jego dni, gdyż i tak dekanat gniewkowski już przez śmierć 4 proboszczy, już też po opuszczeniu dwóch, pp. Lizaka i Wurtza, znacznie przerzedzony, tak iż coraz większa praca ciąży na pozostałych 9-ciu kondekanalnyeh, pomiędzy którymi 3 seniorów: ks. Weidner, ks. Terpitz i ks. Garczyński. Ody zauważono, że zbliżają się ostatnie chwile ks. Kaliny - telegrafowano do J. Em. Kardynała Prymasa z prośbą o błogosławieństwo Apostolskie dla umierającego, przyszła odpowiedź pomyślna z błogosławieństwem Ojca św., ale niestety już przy życiu go nie zastało. Zaledwie dusza uleciała z ciała - jeszcze ciało nie ostygło - a już zjawił się p. komisarz w probostwie, który zapominając, że miasto ma swego komisarza w osobie burmistrza, chciałby sobie na końcu kulturkampfu zdobyć ostrogi - zatelegrafował do landrata o śmierci ks. Kalisza i odebrał upomnienie zebrania książek kościelnych. Dozór także się zgromadził na tę wieść i zaprotestował przeciwko tak nagłemu zabieraniu, boć przecież na całym świecie taki panuje zwyczaj, że przynajmniej do pochowania zwłok uważa się nieboszczyka jako za żyjącego. Wszakże i król gdy umrze, syn jego nie bierze się do rządów, aż ojciec spocznie w grobie. Ale w kulturkampfie dzieją się mirabilia. Nawet p. burmistrz Kowalski, notabene Niemiec, który zarazem sprawuje urząd stanu cywilnego, przybył na probostwo, by panu komisarzowi przypomnieć, że zarząd policji w mieście należy do burmistrza, i że on to samo by zrobił, ale czekał aż mu o śmierci nieboszczyka jako do urzędnika stanu cywilnego doniosą, a nie żeby na wieść na ulicy schwytaną, zaraz się brał do zabierania książek. Eksportacja odbyła się w niedzielę wieczorem o 7-mej do kościoła pięknie przystrojonego, a tłumy ludu zalegały go już od majowego nabożeństwa. Przemowę miał proboszcz ks. Sypniewski, po czym duchowieństwo z całego dekanatu zebrane odśpiewało przy zwłokach nieszpory żałobne. Nazajutrz w poniedziałek rozpoczął ks. dziekan Gantkowski wigilie, podczas których kondekanalni wychodzili z Mszami Św. żałobnymi za duszę nieboszczyka. Po odprawionej głównej Mszy św. przez ks. dziekana wstąpił na mównicę ks. Siuchniński, proboszcz z Podgórza, i wymownymi słowy czule przemówił do licznie zgromadzonych parafian i z dalszych okolic, i opisał bliżej żywot nieboszczyka, z którego podaję wam bliższe daty. Urodził się ks. Jan Kalisz w Tucznie pod Wałczem dnia 24 sierpnia 1802. Chodził najprzód do szkółki elementarnej tamże, później do gimnazjum we Wałczu, z którego przeszedł do seminarium w Poznaniu, gdzie po 6-letnim pobycie wyświecony na kapłana w r. 1825. Posłany na wikariat do Szubina, następnie do Chodzieża, gdzie 4 lat fungował. Po czym 4 lata pracował jako pleban w Podlesiu Kościelnym, 14 lat w Niestronnie, 9 lat był proboszczem w Powidzu, aż wreszcie gdy po śmierci ks. dziekana Eichstaedta zawakowało probostwo w Gniewkowie, w r. 1857 przeniósł sie tu dotąd. W roku 1875 w trzecie święto, obchodził uroczyście sekundycje przy której to uroczystości kondekanalni ofiarowali mu krzyż, a parafianie piękny ornat biały. Po kondukcie prowadził ks. dziekan w asyście 14 księży, między którymi znajdował się także ks. kanonik Kaliski z Jaksic wraz ze swym wikariuszem ks. Sakowskim, ks. dr Wartenberg i.t.d. na cmentarz, który leży kawał za miastem. Nad grobem przemówił w bardzo pięknych słowach ksiądz dr Wartenberg. Przyznał ks. dr Wartenberg, który dlatego głównie, jakeśmy się o tym z mowy dowiedzieli, przybył, ponieważ z rąk nieboszczyka odebrał Sakrament Chrztu św. i ponieważ ojcu jego ostatnią oddał przysługę, przyznał ks. dr Wartenberg, że nieboszczyk był z rodu i z ducha Niemiec, ale nigdy, jak mu to zarzucano, nie był nieprzyjazny narodowości polskiej. Owszem trzeba przyznać, że w ostatnim czasie dziwna zaszła z nieboszczykiem zmiana, iż zawsze po polsku tylko mówił, modlił się i spowiadał. Może i to był owoc kulturkampfu. Po drugie oczyścił go z zarzutu, jakie czyniły niemieckie gazety, nazywając, nieboszczyka "Staatstreuer Pfarrer" w czym się grubo myliły - była prawda Staatstreu - ale tylko tak daleko, jak prawa Kościoła na to pozwalały i wierność swą do Kościoła we wszystkich adresach dokumentował i dlatego też, gdy raz rządowy proboszcz chciał mu oddać wizytę, drzwi przed nim zamknąć kazał. Piękne były ostatnie słowa pożegnania szanownego mówcy, wszyscy mu byli wdzięczni za jego wzniosłe i pełne nauki upomnienia. Nazajutrz po pogrzebie przybył pan burmistrz i zabrał pieczęcie kościelne, przeciw czemu Dozór zaprotestował.