Wspomnienie o 1 Pułku Strzelców Wielkopolskich,
później 55 Poznański Pułk Piechoty

Zaskoczenie
ze wspomnień sierżanta Swojaka

W dniu 4 sierpnia około południa zajął pułk miejscowość położoną na zachód od Konstantynowa. Nadszedł rozkaz do wytężenia wszystkich sił, by odzyskać linję Bugu. - "Bracia ze stolicy idą nam z pomocą, jeszcze chwila, a nadejdą". Dnia 5 sierpnia rusza pułk do natarcia w kierunku Konstantynów - Janów. Zaraz z rana III baon rusza do natarcia w ugrupowaniu następującem: 9 kompanja i 3 kompanja karabinów maszynowych na czele pułku wzdłuż drogi - za niemi 10 kompanja. 11 i 12 kompanja z boków. Po zwycięskiej walce przed Konstantynowem nieprzyjaciel wycofał się w kierunku na Białą i Niemirów do pobliskich lasków tak, że droga do Janowa stała si wolną. Aby jak najszybciej zająć Janów, 9 kompanja trzymała się wozów karabinów maszynowych, poczem biegiem ruszyła naprzód i wpadła zupełnie niespodziewanie do miasta. Nieprzyjaciel sądząc, że jest w dalekim odwodzie, czuł się zupełnie swobodnie. Pierwszy oddział, na który napotkaliśmy zażywał w stroju Adamowym kąpieli słonecznych na trawniku przy młynie wodnym. Na nasz widok rozpoczęli sobie oczy przecierać, jakby nie mogli temu widokowi uwierzyć. Chwila paniki i już każdy z nich rusza w kryjówki, jakie były najbliżej. Nie zazdroszczę tym, których spotkałem w wysokich pokrzywach w stroju tym - gdyż o ubieraniu się wtenczas już nie było mowy. Wpadliśmy do miasta, gdzie bez strzału braliśmy jeńców i materjał wojenny. Nieprzyjaciel swobodnie zajęty był obiadem i wypiekiem chleba. Zabraliśmy kilkuset jeńców i dużo materjału wojennego. Po nadejściu naszych dalszych oddziałów, 9 kompanja rusza dalej za Janów w kierunku wschodnim, gdzie zajmuje pozycje na wzgórzach na lewo od szosy Janów - Żabinka. W czasie udawania się na linję obronną, napotkała kompanja na pluton bolszewików wiozących na podwodach z pobliskich pól kartofle na obiad - niestety zjeść ich nie zdążyli. Zostali również odstawieni do Janowa razem z kartoflami, które smakowały nam bardzo. Na zajętej linji kompanja czuwała do późniego wieczora, a w nocy na rozkaz wycofała się znów w kierunku Janowa, skąd rozpoczął się dalszy odwrót.

O frasunku końskim słów kilkoro
przygotowane do druku
na podstawie wspomnień st. sierżanta Tatarskiego przez podpór. Radomińskiego

W historji każdej wojny mamy szereg czynów cichego bohaterstwa, czynów świadczących o odwadze szaleńczej, o pogardzie życia, o brawurze bezprzykładnej. Każdy z nich jest opisywany, komentowany, wreszcie stawiany jako przykład. Tym czynom bezwzględnie należy się pierwszeństwo. Są jednak zdarzenia, które nie są bohaterskie ale jednocześnie niecodzienne - choć się o nich nie pisze wcale lub bardzo mało i to ze wstydliwym uśmiechem. Jedno z takich zdarzeń możliwie wiernie chcę opisać. A jak się stało opowiem. W czasie pościgu na Łomżę w roku 1920 pluton nasz pod dowództwem podporucznika Włodarskiego otrzymał zadanie osłony taborów pułku, mocno obciążonych zdobyczą wojenną. Czego tam nie było. Dosłownie od szpilki do armaty wszystko. Pluton nasz może na swój: konto zapisać zdobycie karabinu maszynowego Lewisa. Oglądaliśmy go, macaliśmy przez dwa dni, wreszcie w Mińsku Mazowieckim na postoju postanowiliśmy go wypróbować. Zebrała się rada złożona z ślusarzy i dalejże ładować. Cóż - bestja twarda i uparta. Ani rusz. Szukają przyczyn - znów próbują namówić przeklęte bydlę do strzału! Ani drgnie! Wreszcie w najmniej oczekiwanej chwili wywaliła bestja straszliwie i o zgrozo - celnie. Piękny wiatronogi pegaz, duma naszego taboru, zwalił się o sto kroków na łeb i oddał swoją końską duszę. Zdjęliśmy pokornie czapki! Wstyd nas palił... Przybiegł blady i zielony dowódca taboru i dalejże używać na naszej opinji. Milczeliśmy - bo pełni byliśmy skruchy. Pierony ale - konie zabijać - pierony. Wam ino ale wołki szibować, a nie tabory osłaniać, Za trudne zadanie dla takiego wojska ! Czekajcie ! Nieszczęścia idą zawsze w parze. Teraz też tak było. Na straszliwą tę wieść przycwałował do nas adjutant pułku, przed którego straszliwym głosem i groźbami drżeli nawet kucharze. Po krótkiej pogawędce z dowódcą taboru zaczęła się grzeczna przemowa, przeplatana miłemi komplementami pod naszym adresem. Gestykulacja gwałtowna zdradzała nawet z większej odległości co mówca chce powiedzieć. Przemowa skończyła się stwierdzeniem: "starajcie się jak chcecie, koń musi być i koniec". Zaczęły się starania o konia. Uruchomiono rozpoznanie, które wkrótce dało wiadomości, że w pobliżu nas obozuje któryś z pułków legjonowych, który posiada kilka zwierząt wyglądem zbliżonych do koni. Jeden z kolegów, w cywilu organista, wybrał już nawet jedno, które nie skompromitowałoby naszego taboru. Ukartowano plan tej końskiej wyprawy, stanęło na tem, że kilku nas zostało wydelegowanych celem "kupienia" konia. Noc była ciemna, rozmarzony ciepłem i wspomnieniami wartownik poszedł wzdychać do kolegi, wskutek czego można było konia kupić. Przyprowadziliśmy pięknego bachmata; kiedy zobaczyliśmy go zbliska, włosy nam dębem stanęły. Był tak przedziwnej maści, że był jednocześnie i siwkiem i gniadym i kasztanem. Miał piękny ogon i bujną grzywę. Blady strach padł na nas. Jasne było, że przy pierwszej okazji poznają go prawi właściciele, a bohater, który dokonał kupna znajdzie się za kratkami. Ładna perspektywa ! Trzeba złemu zaradzić. Zebrani koledzy uchwalili, że trzeba fizjognomję konia zmienić. Łatwo jest taką rzecz uchwalić, ale jak ją zrobić na froncie, gdzie niema ani kredki do ust, ani ołówka do brwi, ani szczoteczki do rzęs. Po zatem kwestja co w ogóle zmienić. Na dobrą sprawę trzeba by wszystko przeinaczyć. Wybić mu zęby - żeby nie poznali wieku - radzi jakiś dentysta. Tobie draniu wybić zęby za taką radę. Całe szczęście, że mieliśmy w naszem gronie fryzjera, który podjął się konia tak urządzić, że rodzona mama go nie pozna. Zaczęła się gorączkowa praca przy łojówce. Zgrzytały nożyce do cięcia drutu - po godzinie piękna grzywa znikła, ogon był skrócony, maść zatarta sadzami. Gdyby tak szanownemu naszemu delikwentowi pokazać w tym momencie lustro, zapłakałby na pewno nad swym wyglądem. Ale zmiana wyglądu to pół dzieła. Trzeba zmienić usposobienie. Bestja była spokojna jak jagnię. Aby jej dodać wigoru wlano jej w gardło litr alkoholu, ku wielkiemu żalowi malkontentów, którzy uważali, że lepiej było zmienić tym sposobem usposobienia u nas. Stał się po prostu cud. Szkapa zaczęła wyprawiać przedziwne hece. Wierzgała, chciała gryść, wreszcie rżała, jak zamiłowana w swym zawodzie histeryczka. Błoga radość zagościła w naszych złodziejskich piersiach. Koń był nasz . 0 świcie z otwartemi ramionami przyjęliśmy pasterza, który w towarzystwie żandarmów szukał swej owieczki. Dowódca nasz najbezczelniej złożył kondolencję i uprzejmie prosił o przejrzenie naszych koni - bo może się tu przybłąkał. Oglądali dokładnie każdego konia, a najkrócej i bez cienia podejrzenia "kupionego". Wyszli ze stajni zawiedzeni w swych rachubach, a goniło ich daleko ironiczne rżenie pijanego konia. Fasowany koń zżył się z naszemi, czuł się bardzo dobrze i pracował długo w taborach pułku, ceniony przez przełożonych i szanowany przez taborowych kolegów. Zainteresowany pułk legjonowy zechce łaskawie nie wszczynać kroków prawnych - nie opłaci się - sprawa przedawniona.

Fragment z walk pod Żabinką 9. IX. 1920
ze wspomnień st. sierżanta Tatarskiego

Po przybyciu do Motykał pułk rozpoczął akcję na Żabinkę. Pluton nasz z podporucznikiem Włodarskim zatrzymał się jako osłona taboru pułkowego w Motykałach do dnia 9 września 1920 roku. W dniu tym podporucznik Włodarski postanowił dotrzeć do pułku popołudniu ruszyliśmy w kierunku Żabinki. Na godzinę przed nami wyruszył również z Motykał tabor 9-tej baterji 14 pułku artylerji lekkiej. Po godzinnym marszu zauważyliśmy, że w kierunku naszej kolumny zbliża się dwóch żołnierzy bez broni i ekwipunku. Dopadają do nas i opowiadają, że zostali napadnięci przez bolszewików. Jak się okazało byli to artylerzyści z kolumny taborowej 9 baterji 14 pułku artylerji lekkiej, która znajdowała się na godzinę drogi przed nami. Ci artylerzyści opowiadali, że z lasu wybiegł oddział bolszewicki, który napadł ich tabor, wybił załogę i zrabował wozy. Oni dwaj tylko zdołali ujść śmierci. Ta wiadomość sprawiła nielada kłopot dowódcy naszego taboru porucznikowi Włodarskiemu. Chwila wahania; co robić, wrócić czy iść naprzód. Nastąpiła organizacja naszego plutonu i marszem ubezpieczonym ruszyła kolumna naprzód. Niebawem znaleźliśmy się w terenie bagnistym i zalesionym. Dwaj artylerzyści kroczyli z nami. Dowództwo szpicy objął sierżant Kujawa. W czasie marszu opowiadali nam artylerzyści, że miejsce w którem zostali napadnięci przez bolszewików jest niedaleko. Jeszcze chwila, a dały się słyszeć strzały w lesie. To bolszewicy czatowali na nowy łup. Zauważyliśmy oddział w sile około dwóch kompanji zbliżający się ku szosie, po której posuwała się nasza kolumna. Tabory nasze zatrzymały się na chwilę, a pluton ruszył zmierzyć się z wrogiem. Garstka nas była, bo tylko 28 ludzi, jednak wyposażenie nasze w broń maszynową i żądza zemszczenia się na wrogu za pobitych kolegów artylerzystów, zatarła liczebną przewagę nieprzyjaciela. Już było słychać złowrogie "urra", kiedy w odpowiedzi karabiny maszynowe posłały nieprzyjacielowi grad pocisków, a brać z granatami w ręku rzuciła się w las, aby tam zajrzeć w oczy wrogowi. Bolszewicy nie spodziewając się z naszej strony ognia z broni maszynowej, poczęli uchodzić w las, a tylko drobne oddziały parły ku szosie, po nowy łup. Byli jednak' za słabi, aby osięgnąć zamierzony cel, bo kilka granatów ręcznych rozprószyło ich po lesie. Słychać rozkaz naszego dowódcy plutonu: "naprzód". Tu i ówdzie napotkaliśmy na pojedynczych bolszewików, lub drobne ich oddziały. Wywiązała się; walka wręcz. Sam byłem uczestnikiem tej wyprawy, goniąc za przygodą. Niedługo pozwoliła mi czekać, bo z poza drzewa wysunęła się rosła i barczysta postać bolszewika. W groźnej postawie z karabinem najeżonym parł na mnie. Zwątpiłem, i w pierwszej chwili opanował mnie strach paniczny; nie wiedziałem co począć z sobą - uciekać czy zmierzyć się z olbrzymem. Wreszcie wybrałem to drugie, podskoczyłem do przeciwnika. Ten krzyknął "ruki w wierch" ; o mało, a wypuściłbym był karabin z ręki. Szybko opanowałem się i wołam na mego przeciwnika "chody w plen", jednak ten szczerząc zęby natarł na mnie. Znów zwątpienie i strach - ale tylko chwilkę i przyjmuję postawę szermierczą. Pierwszy pcha mój przeciwnik - cios jego udało mi się zręcznie odbić i momentalnie pcham z kolei ja. Przeciwnik odskakuje w tył - los zrządził, że zawadziwszy nogą o pień, upadł na ziemię. Doskoczyłem i z całą siłą przekłułem pierś jego, tak, że konając, rzucił jeszcze na mnie garść mchu. Potem ruszyłem, spiesząc aby połączyć się znów z kimkolwiek z mego plutonu. Jeszcze kilka minut, a słychać głos dowódcy plutonu "zbiórka na szosie". Tabor nasz już spokojnie posuwał się w kierunku na Żabinkę. Za chwilę dotarliśmy do miejsca, gdzie bolszewicy rozprawili się z taborem 9 baterji 14 pułku artylerji lekkiej. Straszny to był obraz : trupy ludzi i koni na szosie, wozy powywracane, a zawartość ich doszczętnie splądrowana. - Spokojnie odbyliśmy resztę drogi do Żabinki i tam połączyliśmy się z pułkiem.

Spis treści